MONODRAM JSW
Jolanta Szymska-Wiercioch: 🔆 Kochani! Jeśli macie chwilę i ochotę, zajrzyjcie do mojej sztuki "Ja, Jadwiga K." (kliknij: CZYTAJ WIĘCEJ), na razie jedynej, jaką napisałam. Została opublikowana w 2019 roku w antologii cyfrowej "Nasz głos" wydanej przez Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. Z całością mojego monodramu i z innymi tekstami dla teatru, autorstwa moich wspaniałych koleżanek po piórze, można się zapoznać na stronie ST: ANTOLOGIA "NASZ GŁOS" - STARY TEATR🔆
(FRAGMENT)
🔆Ja, Jadwiga K.🔆
MONODRAM
inspirowany osobą Jadwigi Kępińskiej (1923-1983), żony krakowskiego psychiatry, profesora Antoniego Kępińskiego (1918-1972) 🔆
Osoby:
JADWIGA
K. – lat 49, ubrana w prostą,
lekką, ciemną spódnicę do kolan i jasną bluzkę. Miejsce:
krakowska kamienica. Czas: lato
1972 roku
Późny
wieczór. Zaczyna się ściemniać.
Nastrojowa
sinusoida: spokój przechodzący we wciąż powracające ożywienie i sporadyczne
niezrównoważenie. Trochę goryczy. Kilka iskierek ironii. Rozkwitająca energia.
JADWIGA
K.
Patrzy w postawione na stole lusterko. Trochę dalej leży zdjęcie jej
męża, w ramce.
Mam czterdzieści dziewięć lat i kota. Tylko to. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Moja pokuta. Już patrzeć na siebie w lustrze nie mogę. Trzeba się było kiedyś czymś sensownym zająć. Tak zupełnie egoistycznie. Altruistyczne brednie zapisać na marginesie życia. Ale nikt mnie nie uczył o odwadze cywilnej, o asertywności, ba, nikt mi nawet drogi nie wskazał. Dość tego. (Chwilę milczy, po czym zmienia głos.) Lustereczko, powiedz, przecie, co mam robić na tym świecie? Co ma czynić doktorowa i jej biedna chora głowa? (Śmieje się autoironicznie. Odkłada lusterko i bierze do ręki zdjęcie w ramce, mówi zwykłym głosem.) Ty, Antoni, wiedziałeś, o co w życiu chodzi. Ty miałeś odwagę, której ja nie mam. Towarzyszyła ci potężna moc. Rycerska. Żadna tam agresywna siła. Niezmącona pewność siebie. Przystojny byłeś. Przez te twoje iskierki w oczach miękły mi kolana. Szlachetna głowa. Wysokie, myślące czoło. Kiedyś miałeś wspaniałe gęste włosy. Taki był z ciebie piękny ryczący lew. Żylasta szyja, kudłata pierś, włochate nogi. Wiesz, boli mnie myśl, że zakochałam się w twoim mózgu, a swój na półkę odstawiłam… (Wstaje, podchodzi do komody, stawia tam fotografię, po czym siada na tapczanie. Wpatruje się w zegar.) Tyk-tak. Tyk-tak. Tykot zamyka powieki. Ja zasypiam, ty zasypiasz, on zasypia, my zasypiamy, wy zasypiacie, oni zasypiają… Liczba mnoga najwyższej próby. Niedościgła. A rozkrzewia ją cisza. Jeśli w ogóle jest w stanie! A potem bęc, i każdy śpi sam. (Rozgląda się, mówi do kota.) Dializku! Kici-kici. Kici-kici… (Znowu do siebie). Gdzież on się podział? Noc czarna go wessała, do jasnej doliny! Pokolebałabym się z kotem. Mruczenie uspokaja… A tu, masz ci los, człowiek mu się znudził! W porządku, z braku laku to i kit dobry. Poduszka! Poduszki mi brak! O, jest! (Głaszcze i tuli wełnianą poduszkę.) Zeskrobali gotlandzkie owce… Co za ludzie! Kiedyś napiszą: ponadczasowy dizajn. Ale skutek przyjemny, nie powiem. Nie liczy się rozmiar, lecz puchatość. Skompresowana. Antydepresyjna. Tak… już czuję się lepiej. Na tyle, na ile umiem być lepiej. Na tyle, na ile rozumiem bycie lepiej. Na tyle, na ile… Nie będę kończyć. No bo niby po co?! To Antek lubił historie z początkiem i końcem, a mnie się takie urwane bardziej podobały. Moja historia dziś się zaczyna, a skończy… kiedyś w przyszłości. Powinnam zostawić coś po sobie, Antek zostawił, wielkie rzeczy napisał, no, przynajmniej tyle, ile zdołał, no i sporo miejsca na papierze zaklepał. Jakie będzie tego pokłosie? Sąd wydadzą kolejne pokolenia. A co ze mną? Może zostawię swój głos na taśmie? (Grzebie po szafkach, wyciąga z szafki magnetofon szpulowy i podłącza go. Podpina mikrofon i stawia go na stojaku – lub mówi, trzymając go w ręce.) Lipiec tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego. Mówi Jadwiga. Wszystkim, którzy zechcą tego słuchać, powiem rzecz najpilniejszą. Uważajcie! Miłość to rzecz niesłychana, bo albo człowieka stworzy, albo zadepcze. Mnie akurat zadeptała. I nie będę kłamać: wcale się przed tym nie broniłam, choć powinnam, powinnam. Opowiem wam więc, jak dziś sobie z tym radzę. Zacznę od prostych pytań. Kim jestem? Wdową po psychiatrze, doktorową. A kim chcę być? Nie wiem. A kim nie chcę? Przez wiele dni tonęłam w rozważaniach, aż mnie od tego myślenia głowa bolała, w końcu doszłam do wniosku, że nie chcę już być doktorową. Ale wróćmy na chwilę do tego, co było. A był dyskomfort, była pozorna harmonia, dezintegracja. Totalny dysonans. Czasem myślę, że może powinnam inaczej spojrzeć na swoją przeszłość. Może byłam kimś w rodzaju westalki? Może jako żona, partnerka, pomocnica, duch opiekuńczy wielkiego człowieka spełniałam się najlepiej? Sama nie wiem, co o tym myśleć. (Tkliwym głosem). Mój Antoni umierał tak, jak żył, zachłannie biorąc z życia, co tylko można. Ginął mi w oczach. Starałam się nie płakać, moje łzy tylko by mu przeszkadzały w pracy na szpitalnych łóżkach. A leżał niemal dwa lata. Pod koniec rzadko wstawał. Każdy ruch mógł spowodować złamanie patologiczne. Hmm, kiedyś nawet nie wiedziałam, co to takiego. Ale już wiem. Złamanie kości w sytuacji bezurazowej. Człowiek idzie, idzie po prostej, i nagle bach, leży jak długi ze złamaną nogą. Antka dorwał twór z tego świata, nowotwór układu krwiotwórczego. Szpiczak mnogi. Brrr, nazwa z piekła rodem.
Zza ściany dochodzi śpiew.
Jakiś
strach mnie wnet zdejmuje,
płomieniste usta czuję.
Jakieś piekło mnie przytula…
Jadwiga K. nadal nagrywa. Naprawdę strasznie to wyglądało na zdjęciach rentgenowskich. Kości mu ubywało. Chore komórki wypierały zdrowe, nerki sobie nie radziły, stąd te ciągnące się miesiącami dializy. Właśnie wtedy ktoś przyniósł mu kota (wszyscy wiedzieli, że mąż je kocha), oczywiście kotek nie od razu był Dializkiem, przez pierwsze dwa dni był po prostu Kiciem-kiciem. Po kolejnej dializie dostał w końcu od Antka bardzo konkretne imię. Rozkoszne zwierzę. No ale kot w szpitalu! Kto by pomyślał?! Bo przecież przepisy i takie tam. Najwidoczniej zrobili wyjątek dla mojego Antka. W końcu kot zniknął ze szpitala, charyzmatyczny psychiatra, jak to o nim mówili, umarł. Pamiętam, w sześćdziesiątym szóstym Halinka Poświatowska mówiła do Antosia: Ja minę, ty miniesz, on minie. Mijamy, mijajmy, minąłeś, minęłam. Wszyscy mijamy. I wszyscy się mijamy gdzieś po drodze. Kiedy Antoni żył, mijając go, ludzie go widzieli, mnie mało kto widział. Zawsze byłam tylko obok. Obok doktora. A to tak, jakby mnie wcale nie było. Miałam jedynie swój tytuł. Jak okładka książki. Przylgnął niczym przyklejona do krzesła guma do żucia. Muszę się go pozbyć, wysrać, spuścić wodę. (Wstaje. Robi kilka energicznych kroków. Mikrofon w ręce, przy biodrze.) Dziś musi umrzeć we mnie doktorowa, ten spory kawałek Jadwigi K., z którym źle się czuję. Odrzucam część siebie. To, jaką byłam. Odrzucam się, bo co? Bo nie akceptuję już mojego dnia powszedniego, samotnych śniadań, obiadów i kolacji, listów z kondolencjami od przyjaciół Antoniego i telefonów sprawdzających, czy jeszcze żyję? Nagłej ciemności i pustki, które wepchnęły się do mojego mieszkania? Szukam nowej siebie, ale czego dokładnie chcę, nie wiem. To dlatego prawie mnie nie ma, jego prawie nie ma, ciebie prawie nie ma, was prawie nie ma, ich prawie nie ma. (Znowu siada. Nagrywa. Na chwilę bierze lusterko. Mówi do siebie.) Kim ty jesteś, kobieto?
Komentarze
Prześlij komentarz
NIECH ŻYJE KULTURA I ETYKA SŁOWA!